Odkąd zaczęłam robić zdjęcia bardziej na poważnie, to powiedziałam sobie, że przynajmniej raz w roku zrobię jakąś sesję niezwiązaną z portretami czy ślubami. Taką sesję, w której totalnie puszczam wodzę fantazji i wyżywam się fotograficznie. No i mam kilka takich projektów, które chciałabym zrealizować i które grzecznie czekają na swoją kolej, bo życie to pracka i trzeba się najpierw zająć sesjami, które robię dla Was i te sesje dla Was to taka magia, którą po latach możecie sobie odtworzyć i mieć kawałek waszych wspomnień zatrzymanych na zdjęciach i ja to absolutnie uwielbiam. Są jednak takie momenty, kiedy chciałabym też zrobić coś dla siebie i dzięki tym małym projektom czuję, że nie tylko rejestruję Wasze historie, ale także zatrzymuję swoje pomysły i tworzę inny rodzaj magii.
W tym szalonym roku miałam zrobić projekt, który chodził za mną już pięć lat, bo dopiero teraz, Dopiero teraz dojrzałam fotograficznie by go stworzyć, ale pandemia i cała otoczka tego totalnie hardcorowego roku nie pozwoliła mi ogarnąć tego co chciałam zrobić, więc pomyślałam sobie, że spróbuję zrealizować swój świeży pomysł, który pojawił się w mojej głowie, gdy piłam earl greja w swoim halloweenowym kubku w czachy (który jest mega uroczy i genialnie się z niego pije) i oglądając swój ulubiony i totalnie jesieniarski serial, czyli Sabrina czy tam jej „Chilling Adventures” Pomyślałam sobie, że tym razem fajnie byłoby zaprosić do tej zabawy Martę z „ Małego Wersalu” z którą współpracuję już od roku i której totalnie ufam jeśli mowa o profesjonalnym makijażu do moich sesji ślubnych czy kobiecych czy w ogóle jakichkolwiek. Marta jako moja pokrewna dusza stwierdziła, że pomysł jest klawy i wchodzi w to jak w masło i już zamawia farbki do body paintingu i że ma jeszcze kilka fajnych gadżetów do tej sesji. Oczywistą oczywistością było dla mnie również to, że moja muza Ewelinka i jej mąż Wojtek ( który od niedawna a dokładniej po naszym wspólnym plenerze ślubnym, odkrył w sobie talent do pozowania do zdjęć ) będą godnie reprezentować pomysł na tegoroczną, iście jesieniarską i chwalącą spooky season stylizowaną sesję zdjęciową. Co do Halloween, to ja wiem, że to wielka zmora zachodu, która wdziera się w nasze słowiańskie tradycje, bo my też mamy nasze dziady i w ogóle ale jakoś póki co nikt nie robi dziadów za to od kilku lat pukają do mnie dzieciaki po słodycze, przebrane za duchy czy dynie czy co tam sobie wymyślą. No i dziady to jak to u nas, przodków szlachciców i husarii wszystko musi być z patosem i grozą a Halloween to po prostu zabawa i oderwanie od smutnej, często szarej, późno październikowej codzienności.
No ale do brzegu. Marta, Ewelina, ja i Wojtek wspólnymi siłami stworzyliśmy obraz, który dzisiaj możecie oglądać i oceniać. Pierwszy raz każdy wniósł w ten projekt coś swojego i było to idealnie zgrane z fleszami w mojej głowie. Ewelina akurat miała cudną czarną suknię, która idealnie pasowała do tematu sesji, Marta ogarnęła też perukę i świecznik i wspólnymi siłami stworzyliśmy fajną historię miłosną. Mniej więcej w połowie października byliśmy zwarci i gotowi, by w pewną, jesienną niedzielę spotkać się w moim studio w Elektrociepłowni w Szombierkach i w ramach relaksu po kilkudniowym maratonie fotograficznym, zrobić zdjęcia i pobawić się kreatywnie. Te zdjęcia dały mi naprawdę dużo frajdy i wytchnienia. Przez chwilę nie było pandemii i tego całego ciężkiego roku i właśnie za takie chwile kocham fotografię. Za możliwość zatracenia się w innym świecie i wyciągnięcie na zewnątrz to, co w duszy gra.
Poniżej pokazujemy Wam efekt naszej współpracy. Było pięknie !